Silesia Wedding Day 2 - relacja
10/25/2016
Weekend z Silesia Wedding Day i Łódź Design Festival minął, później kolejny, a tutaj żadnych porządnych wniosków. Jak to? Warto było, czy nie warto? Czemu jeszcze nic nie powiedziałyśmy i czy szykować się na kolejne edycje?
Po pierwsze – zawsze warto, bo
podróże kształcą ;) Zdajemy sobie jednak sprawę, że to raczej mało odkrywczy i
dość ogólny wniosek, dlatego tak w kilku zdaniach – dlaczego i co stamtąd
zabieramy. Wypadałoby teraz napisać co po drugie, ale przejdźmy od razu do
relacji. W tym wpisie pogadamy o Silesia Wedding Day.
W drugiej edycji wiele się zmieniło:
miasto, wystawcy i zainteresowanie. To ostatnie nie może dziwić. Nie dość, że z
Rybnika przenieśliśmy się do Katowic, to jeszcze w jedno z najmodniejszych ostatnio
miejsc – do Fabryki Porcelany. Samo to mogło być więc świetnym pretekstem, żeby
ruszyć się z domu. Stąd też dziwi mnie, że organizatorzy nie docenili
potencjału drzemiącego w skrzyżowaniu coraz popularniejszych alternatywnych
targów ślubnych z modnym miejscem i przygotowali tylko 500 paczek powitalnych,
podczas gdy gości zjawiło się prawie trzy razy tyle! (Tak sobie tylko marudzę, będąc
w tej grupie, która się już nie załapała, ale przecież wiemy, że lepiej nie doszacować
niż się przeliczyć ;)). Cieszy mnie też, że wiele rzeczy pozostało po staremu,
bo znowu mamy klimatyczne, industrialne wnętrze i starannie wybranych wystawców
na najwyższym poziomie, których stoiska mogą inspirować. Po staremu też ciągle
mi mało. Ale od początku.
Kolejny raz przy wejściu potykacz
witał nas słowami „Cześć! Dobrze, że jesteś”, który sfotografowałam z myślą o
Insta. Świetnie, dobre zwyczaje trzeba zachowywać (chodzi mi o potykacz, nie o
fotkę na Instagram). Kolejny raz wrażenie zrobił na mnie wystrój, ale… w związku
z tym, że to nie były moje pierwsze targi czuję lekki niedosyt. Wiąże się on ze
strefą industrialną, którą byłam żywo zainteresowana ze względu na to, że wciąż
szukam inspiracji do wystroju sali. Właściwie to bym się tego nawet nie
czepiała, bo bardzo lubię styl boho i styl rustykalny, jakby nie fakt, że taką
strefę wyznaczono i spodziewałam się po niej czegoś więcej niż tylko drobnych
akcentów, ale nic… będę czekać aż ten trend rozgości się u nas równie dobrze co
dwa wymienione wcześniej.
Dość narzekania, bo plusów jest
jeszcze więcej. Chociażby taki, że mogłam na żywo zobaczyć bardzo modne i
fotogeniczne świecące litery w rozmiarze maxi z Light Me, bo chociaż tymi z
Weld Haus byłam zachwycona, ściąganiem ich z Opola już nie do końca. A i moja
koncepcja nieco uległa zmianie. Oprócz tego do swojej listy dopisałam dwie
firmy, które robią piękne zaproszenia – LiliVanili i Styletter - Kaligrafia Nowoczesna.
Ta materia wciąż bardzo mnie interesuje, bo do grudnia mam zamiar podjąć
decyzję. Dzięki Cook for you moje kubki smakowe przekonały się, ze chałwa może być
dobra (naprawdę!), a dzięki Bizoe mój narzeczony pierwszy raz miał okazje
przymierzyć obrączkę ;D (Musze przyznać, że mu pasuje :P) Wrażenie zrobiły na
mnie sukienki z Atelier Lawenda, które przyjechały do Katowic znad morza, a
właściwie to nawet z Nowej Zelandii, bo właśnie stamtąd pochodzi marka Rue de
Seine, którą uwielbiają wszystkie panny młode zakochane w boho i którą zazwyczaj
można podziwiać tylko na stronach internetowych. Świetnie też było oglądać w
akcji fryzjerów z Cyrulika Śląskiego. Co jeszcze, co jeszcze? Całe mnóstwo
fotografów, kwiatów i ofert wspaniałych miejsc takich jak K6 czy Szyb Bończyk.
Ja co prawda już tam nie zaglądałam, bo etap wyboru sali i fotografa mam za sobą,
ale znam większość i uważam, że było w czym wybierać :)
Podsumowując, było cudownie i
klimatycznie. W sam raz na pierwsze inspiracje i łowienie perełek, a także układanie
w głowie ślubnego planu. Gratuluję coraz większego zainteresowania i życzę
ciągłego rozwoju, a na przyszłych targach dwa razy tylu wystawców i trzy razy
tylu gości ;)
Do następnego wpisu,
Kinga
A jak było poprzednio przeczytacie TUTAJ
0 komentarze